Академический Документы
Профессиональный Документы
Культура Документы
- Czy nikt ci nigdy nie mówił, żebyś nie bawił się jedzeniem? –
zawołałem do Emmetta.
- Och, daj spokój, Edwardzie! – odkrzyknął z szerokim uśmiechem
machając do mnie. Niedźwiedź wykorzystał chwilę jego nieuwagi, by
przejechać swoją ciężką łapą po jego klatce piersiowej. Ostre pazury
porwały na kawałeczki okrywającą ją koszulę i zapiszczały na jego skórze.
Niedźwiedź zaryczał, gdy do jego uszu dotarł wysoki dźwięk.
O cholera, to koszula od Rose!
Emmett odpowiedział rozwścieczonemu zwierzęciu rykiem.
Westchnąłem i przysiadłem na wygodnym głazie. To może chwilę
potrwać.
Ale Emmett już kończył. Pozwolił niedźwiedziowi spróbować urwać
sobie głowę kolejnym machnięciem łapy. Zaśmiał się, gdy odbił jego
uderzenie, a zwierzę zatoczyło się do tyłu. Niedźwiedź znów zaryczał, a
Emmett przez śmiech odpowiedział mu tym samym. Potem rzucił się na
zwierzę, które było od niego o głowę wyższe, gdy stało na tylnych nogach
i legli na ziemię w morderczym uścisku, łamiąc przy okazji spory świerk.
Warczenie niedźwiedzia ustało, gdy do moich uszu dotarł bulgot.
Kilka minut później Emmett podbiegł do miejsca, w którym na niego
czekałem. Jego koszula była zniszczona – podarta, okrwawiona, lepka od
żywicy i pokryta futrem. Jego ciemne kręcone włosy też nie wyglądały
najlepiej. Na jego twarzy gościł szeroki uśmiech.
- Ten był dość silny. Niemalże poczułem jego łapę.
- Straszny z ciebie dzieciak, Emmetcie.
Spojrzał na moją gładką, czystą i zapiętą od góry do dołu koszulę.
- Nie znalazłeś dla siebie żadnej pumy?
- Oczywiście, że znalazłem. Po prostu nie jem jak dzikus.
Emmett zaśmiał się gromko.
- Chciałbym, żeby były silniejsze. Byłaby lepsza zabawa.
- Nikt ci nie każe walczyć z jedzeniem.
- Niby tak, ale z kim innym mam niby walczyć? Ty i Alice
oszukujecie, Rose nie chce, żeby jej się fryzura zepsuła, a Esme wariuje,
kiedy ja i Jasper naprawdę się wczuwamy.
- Życie jest ciężkie, prawda?
Emmett wyszczerzył do mnie zęby i inaczej rozłożył ciężar swojego
ciała tak, że nagle był gotów, by wziąć na mnie odwet.
- No dalej, Edwardzie. Wyłącz to na chwilę i walcz sprawiedliwie.
- Tego nie da się wyłączyć – przypomniałem mu.
- Ciekawe, co ta ludzka dziewczyna robi, że nie słyszysz jej myśli? –
zadumał się Emmett. – Może mogłaby mi dać kilka wskazówek.
Mój dobry humor zniknął.
- Trzymaj się od niej z daleka – warknąłem przez zęby.
- Jesteś taki przewrażliwiony.
Westchnąłem. Emmett podszedł i usiadł obok mnie na skale.
- Przepraszam, wiem, że masz teraz trudy okres. Naprawdę się
staram nie być aż takim nieczuły draniem, ale, no wiesz, to jakby mój
naturalny stan…
Czekał, aż zaśmieję się z jego żartu. Po chwili zrobił minę.
Cały czas taki poważny. Co cię teraz niepokoi?
- Myślę o niej. Właściwie – martwię się o nią.
- Czym tu się martwić? Przecież ty jesteś tutaj – zaśmiał się głośno.
Znów zignorowałem jego żart, ale odpowiedziałem na pytanie:
- Zastanawiałeś się kiedyś, jak bardzo oni są delikatni? Jak wiele
złych rzeczy może spotkać śmiertelnika?
- Raczej nie. Myślę jednak, że rozumiem, o co ci chodzi. Nie miałem
za dużo szczęścia z niedźwiedziem za pierwszym razem, prawda?
- Niedźwiedzie – mruknąłem. Dostarczył mi właśnie kolejny powód
do obaw. – To dokładnie w jej stylu, prawda? Zbiegły niedźwiedź w
mieście. Oczywiście, poszedłby prosto do Belli.
Emmett zachichotał.
- To brzmi jak wywód szaleńca, wiesz o tym, prawda?
- Wyobraź sobie na chwilę, że Rosalie jest człowiekiem, Emmetcie. I
że może wpaść na niedźwiedzia… może w nią uderzyć samochód… albo
piorun… może spaść ze schodów… może zachorować – złapać jakiąś
infekcję! – wyrzucałem z siebie słowa jak karabin. Poczułem ulgę, kiedy
mówiłem na głos o swoich obawach, które paliły moje wnętrze przez cały
weekend. – Pożary, trzęsienia ziemi i tornada! Argh! Kiedy ostatnio
oglądałeś wiadomości? Widziałeś te rzeczy, które im się przydarzają?
Włamania i zabójstwa… - zacisnąłem zęby, nagle tak bardzo
rozwścieczony myślą, że jakiś inny człowiek mógłby ją skrzywdzić, że nie
mogłem złapać oddechu.
- Ejże! Spokojnie, dzieciaku. Ona mieszka w Forks, pamiętasz?
Najwyżej trochę zmoknie – wzruszył ramionami.
- Wydaje mi się, że ona ma prawdziwego pecha, Emmetcie.
Naprawdę tak uważam. Przyjrzyj się dowodom. Ze wszystkich miejsc na
świecie, gdzie mogłaby się wyprowadzić, ona ląduje w mieście, gdzie
wampiry stanowią znaczącą część populacji!
- Może i tak, ale my jesteśmy wegetarianami. Więc to chyba łut
szczęścia, a nie pech?
- Z jej zapachem? Zdecydowanie pech. A na dodatek sposób, w jaki
pachnie dla mnie – spojrzałem ponuro na moje dłonie, znów czując do
nich nienawiść.
- Ale ty potrafisz kontrolować siebie lepiej niż którekolwiek z nas, z
wyjątkiem może Carlisle’a. To znowu łut szczęścia.
- A van?
- To był tylko wypadek.
- Powinieneś był zobaczyć jak ciągle po nią wracał, Em. Przysięgam,
to wyglądało, jakby przyciągała go niczym magnes.
- Ale ty tam byłeś. Kolejny łut szczęścia.
- Doprawdy? Czy to nie największe na świecie nieszczęście dla
człowieka, gdy zakocha się w nim wampir?
Emmett rozważał to przez chwilę w ciszy. Przywołał w myślach obraz
dziewczyny i stwierdził, że wygląda nieciekawie. Naprawdę tego nie
rozumiem.
- No cóż, ja też nie widzę nic szczególnego w Rosalie – odparłem
niegrzecznie. – Naprawdę, wydaje mi się, że ona wymaga więcej atencji
niż jakakolwiek ładna buzia jest warta.
Emmett zachichotał.
- Nie sądzę, że mi powiesz…
- Emmetcie, naprawdę nie wiem, o co jej wtedy chodziło –
skłamałem, a na mojej twarzy nagle pojawił się uśmiech.
Zauważyłem, co planował akurat na czas, by zebrać siły - spróbował
zrzucić mnie ze skały. Głaz wydał głośny trzask, gdy pomiędzy nami
wytworzyła się szczelina.
- Oszust – mruknął.
Czekałem, aż spróbuje kolejny raz, ale jego myśli pobiegły w innym
kierunku. Znów przywoływał obraz twarzy Belli, ale tym razem z bledszą
skórą i jasnoczerwonymi oczami…
- Nie – powiedziałem zduszonym głosem.
- To pozbawiłoby cię obaw o jej śmiertelność, prawda? Poza tym,
wtedy nie pragnąłbyś jej śmierci. Czy to nie najlepszy sposób?
- Dla mnie? Czy dla niej?
- Dla ciebie – odparł lekko. Jego ton dodawał „oczywiście”.
Zaśmiałem się ponuro.
- Zła odpowiedź.
- Mnie to tak bardzo nie przeszkadzało.
- Ale Rosalie tak.
Westchnął. Obaj wiedzieliśmy, że Rosalie zrobiłaby wszystko,
poświęciła cokolwiek, byleby tylko na powrót stać się człowiekiem. Nawet
Emmetta.
- No tak – przytaknął cicho.
- Nie mogę… Nie powinienem… Nie mam zamiaru rujnować Belli
życia. Nie odbierałbyś tego tak samo, gdyby to była Rosalie?
Emmett zastanowił się przez chwilę. Ty naprawdę… ją kochasz?
- Nawet nie mogę tego opisać. Ni z tego ni z owego ta dziewczyna
stała się całym moim światem. Bez niej nic nie ma sensu.
Ale jej nie zmienisz? Edwardzie, ona nie będzie żyła wiecznie.
- Wiem o tym – jęknąłem.
Poza tym, jak już wspomniałeś, jest dość delikatna.
- Wierz mi, o tym też pamiętam.
Emmett nie był bardzo taktowną osobą, a subtelność nie była jego
mocną stroną. Zawahał się teraz, bardzo starając się mnie nie urazić.
Nie możesz jej nawet dotknąć? To znaczy, jeśli ją kochasz… nie
chciałbyś, no, dotknąć jej?
Emmett i Rosalie intensywnie uprawiali miłość fizyczną. Nie mógł
zrozumieć, że ktoś jest w stanie kochać bez tego aspektu.
Westchnąłem.
- Nie mogę o tym nawet myśleć, Emmetcie.
Łał. W takim razie jakie są twoje możliwości?
- Nie wiem – szepnąłem. – Staram się wymyślić jakiś sposób, by…
by ją opuścić. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym zmusić siebie do
trzymania się od niej z dala…
Z dużą dozą przyjemności, zdałem sobie sprawę, że teraz byłoby
dobrze, gdybym został – przynajmniej na razie, skoro wybierają się tu
Peter i Charlotte. Chwilowo była bezpieczniejsza, gdy znajdowałem się w
pobliżu, niż byłaby, gdybym wyjechał. Na tę chwilę, mogłem być jej
nieoczekiwanym obrońcą.
Ta myśl sprawiła, że poczułem się podenerwowany. Zapragnąłem
wrócić, by móc wypełniać tę rolę tak długo, jak tylko byłoby to możliwe.
Emmett zauważył zmianę na mojej twarzy. O czym myślisz?
- W tej chwili rwę się do powrotu do Forks, by sprawdzić co u niej –
przyznałem trochę zażenowany. – Nie wiem, czy dam radę wytrzymać do
niedzieli.
- O nie! Nie wracasz do domu wcześniej. Pozwól Rosalie trochę się
uspokoić. Proszę! Dla mojego dobra!
- Postaram się – powiedziałem powątpiewająco.
Emmett postukał w telefon w mojej kieszeni.
- Alice zadzwoniłaby, gdyby były jakieś podstawy do paniki. Ma
takiego samego świra na punkcie tej dziewczyny jak ty.
Skrzywiłem się na te słowa.
- No dobrze. Ale na pewno nie zostanę dłużej niż do niedzieli.
- I tak nie ma sensu się śpieszyć, przecież ma świecić słońce. Alice
mówiła, że mamy wolne aż do środy.
Nieustępliwie potrząsnąłem głową.
- Peter i Charlotte umieją się zachować.
- To naprawdę nie o to chodzi. Ze szczęściem Belli, wybierze się do
lasu akurat w złym momencie i… - wzdrygnąłem się. – Peter nie słynie ze
swojej samokontroli. Wracam w niedzielę.
Emmett westchnął. Jakbym gadał z wariatem.
Bella spała spokojnie, kiedy wspiąłem się do jej sypialni przez okno
w poniedziałek rano. Tym razem pamiętałem o czymś do naoliwienia
ramy, więc nie wydała z siebie ani jednego skrzypnięcia.
Ze sposobu w jaki jej włosy ułożyły się na poduszce mogłem
wywnioskować, że miała mniej niespokojną noc niż ostatnio. Ręce złożyła
pod brodą jak małe dziecko, a jej wargi były lekko rozchylone. Słyszałem
jak wciąga i wypuszcza przez nie powietrze.
Poczułem nieprawdopodobną ulgę, kiedy się tu znalazłem i znów ją
zobaczyłem. Zdałem sobie sprawę, że czułem się nieswojo, dopóki tu nie
przyszedłem. Nic nie było w porządku, kiedy byłem daleko od niej.
Nie żeby wszystko było w porządku, kiedy znalazłem się przy niej.
Westchnąłem, pozwalając pierwszej fali ognia dotrzeć do mojego gardła.
Nie było mnie zbyt długo. Czas, który spędziłem bez bólu i pokusy sprawił,
że teraz stały się potężniejsze. Jakby nie wystarczyło, że bałem się
uklęknąć obok jej łóżka, by przeczytać tytuły jej książek. Chciałem poznać
historie w jej głowie, ale bardziej niż pragnienia obawiałem się, że jeśli
pozwolę sobie podejść do niej tak blisko, będę chciał podejść jeszcze
bliżej…
Jej wargi wydawały się takie miękkie i ciepłe. Byłem w stanie sobie
wyobrazić, jak dotykam ich koniuszkiem palca. Leciutko…
To był właśnie taki błąd, jakiego musiałem się starać unikać.
Moje oczy przebiegały po jej twarzy raz za razem, szukając w niej
jakichś zmian. Śmiertelnicy zmieniali się nieustannie – było mi smutno, że
przegapię cokolwiek…
Pomyślałem, że wygląda na… zmęczoną. Jakby nie zaznała zbyt
wiele snu w ten weekend. Gdzieś wychodziła?
Zaśmiałem się cicho i drwiąco z tego, jak bardzo mnie to zmartwiło.
A nawet jeśli to co? Nie była moją własnością. Nie należała do mnie.
No właśnie, nie należała do mnie – znów poczułem smutek.
Jedna z jej rąk drgnęła i zauważyłem, że w zagłębieniu jej dłoni
widniały płytkie świeże zadrapania. Zraniła się? Nawet jeśli zdawałem
sobie świetnie sprawę, że nie były to poważne rany i tak mnie zmartwiły.
Przyjrzałem się ich położeniu i zdecydowałem, że musiała się potknąć.
Biorąc wszystkie przesłanki pod uwagę, to było rozsądne wyjaśnienie.
Dodawało mi otuchy to, że nie będę już musiał do końca życia głowić
się nad tymi małymi tajemnicami. Teraz byliśmy przyjaciółmi – a
przynajmniej staraliśmy się nimi być. Mogłem zapytać ją o jej weekend –
o wyjazd nad morze i jakie nocne zajęcie sprawiło, że wygląda na taką
wyczerpaną. Mogłem zapytać, co jej się stało w ręce. I mogłem się z niej
pośmiać, kiedy potwierdzi moją teorię.
Uśmiechnąłem się lekko, zastanawiając się, czy wpadła do oceanu
czy nie, czy dobrze bawiła się na wycieczce, czy w ogóle o mnie myślała.
Czy tęskniła za mną choćby maleńki ułamek tego, jak bardzo ja tęskniłem
za nią.
Spróbowałem wyobrazić ją sobie na słonecznym wybrzeżu. Jednak
obraz był niekompletny, ponieważ nigdy nie byłem osobiście na plaży
numer jeden. Widziałem ją tylko na zdjęciach…
Poczułem się trochę nieswojo, gdy przypomniałem sobie powód, dla
którego nigdy nie byłem w tak pięknym miejscu położonym zaledwie o
kilka minut biegu od mojego domu. Bella spędziła dzień w La Push –
miejscu, w którym pakt nie pozwalał mi przebywać. Miejscu, gdzie kilku
starych mężczyzn nadal pamiętało opowieści o Cullenach – pamiętało i
wierzyło w nie. Miejscu, gdzie nasz sekret był znany…
Potrzasnąłem głową. Nie miałem się czym martwić. Quileci również
byli związani tym paktem. Nawet jeśli Bella natknęła się na któregoś z
tych starców, nie mogli jej nic powiedzieć. I dlaczego mieliby rozmawiać
na ten temat? Dlaczego Bella miałaby akurat tam zaspokajać swoją
ciekawość? Nie, Quileci byli prawdopodobnie jedyną z rzeczy, o które nie
musiałem się martwić.
Poczułem złość, gdy słońce zaczęło wschodzić. Przypomniało mi o
tym, że w ciągu kilku najbliższych dni nie będę mógł zaspokoić swojej
ciekawości. Dlaczego musiało świecić akurat teraz?
Z westchnięciem wymknąłem się przez okno, nim stało się
wystarczająco jasno, by ktoś mnie tu zobaczył. Miałem zamiar schować się
pomiędzy drzewami obok jej domu i zobaczyć jak odjeżdża do szkoły, ale
kiedy wszedłem do lasu, z zaskoczeniem poczułem ślad jej zapachu na
szlaku.
Zaciekawiony podążyłem za nim szybko, martwiąc się coraz
bardziej, gdy prowadziły głębiej i głębiej w las. Co Bella tutaj robiła?
Ślad urwał się nagle, w jakimiś nieszczególnie sensownym miejscu.
Zeszła kilka kroków ze szlaku w paprocie i dotknęła pnia powalonego
drzewa. Najprawdopodobniej na nim usiadła…
Przysiadłem na jej miejscu i rozejrzałem się dookoła. Jedyne co
mogłaby stąd zobaczyć to liście paproci i drzewa. Prawdopodobnie padało
– jej zapach został od razu zmyty, nie wsiąkł głęboko w korę.
Dlaczego Bella miałaby przyjść usiąść samotnie – a bez wątpienia
była sama – w środek wilgotnego ponurego lasu?
To nie miało sensu i w przeciwieństwie do innych rzeczy, które mnie
ciekawiły, nie mogłem raczej poruszyć tego tematu w lekkiej rozmowie.
A więc, Bello, po tym jak opuściłem twój pokój, w którym
obserwowałem, jak śpisz, podążyłem w las za śladem twojego zapachu…
Taaak, to rozluźniłoby atmosferę.
Miałem się nigdy nie dowiedzieć, o czym myślała, co tutaj robiła.
Zacisnąłem zęby z frustracji. Jeszcze gorsze było to, że to wszystko za
bardzo przypominało scenariusz, który przedstawiałem Emmettowi – Bella
wędrująca samotnie po lesie, jej zapach przywołuje kogoś, kto jest w
stanie go wyczuć…
Jęknąłem. Nie tylko miała potężnego pecha, ale jeszcze sama igrała
z nieszczęściem.
No cóż, od tej chwili miała obrońcę. Będę się o nią troszczył, bronił
od zguby tak długo, jak długo będę mógł to usprawiedliwić.
Nagle zapragnąłem, by wizyta Petera i Charlotte trwała w
nieskończoność.